L’Eroica 2025 – powrót do korzeni.

L'Eroica

„L’Eroica and all Eroica Events invite cyclists to rediscover the beauty of fatigue and the thrill of conquest. We look to the past of cycling to inspire the future of this beautiful sport.”

~L’Eroica

 

Kolarstwo na świecie w ostatnich latach mocno ewoluowało. To, co profesjonalni kolarze wyczyniają na trasach wyścigów dla wielu z nas – jeżeli nie dla wszystkich – jest jakąś abstrakcją graniczącą z niemożliwym. Prędkości osiągane na trasach, ilości kilometrów poszczególnych etapów, przewyższenia, moce z jakimi jeżdżą. Każdy, kto chociaż odrobinę się tym interesuje wie, że to nie są normalne wartości. W kolarstwie amatorskim także ten postęp jest widoczny i mocno pędzi do przodu. Sprzętem, który widzimy na startach mógłby się pochwalić niejeden team rowerowy. Wiele tras jeszcze do niedawna mogłoby kandydować do roli etapów największych wyścigów. Sami kolarze – bo tak należy ich nazywać z takimi możliwościami i wytrenowaniem – spokojnie poradziłoby sobie w kolarskim peletonie. Stety lub niestety taki jest efekt galopującego postępu technologicznego, pogoni za spełnieniem oczekiwań tłumu kibiców w przypadku profesjonalnych kolarzy, czy swoich ambicji w przypadku nas – amatorów. To nie jest oczywiście nic złego. Dzisiejsze czasy dają nam wiele możliwości których kiedyś inni nie mieli, a my je po prostu skrzętnie wykorzystujemy. Dla wielu to nadal zabawa, ale dla dużej (wciąż rosnącej) grupy to już cel i styl życia. Wielu z was zapewne powie: ja się nie ścigam, ja jeżdżę dla zabawy. Owszem, ale jeszcze kilka, kilkanaście lat temu wyjazd w Alpy, przejechanie Stelvio, objazd Tatr był zarezerwowany dla kolarskich herosów. Dzisiaj to co najwyżej kilkudniowy wypad ze znajomymi. Ja sam po sobie widzę, że ta rzeczywistość mocno wpycha się w naszą podświadomość. Jakiś czas temu stwierdziłem, że nie chce mi się już gonić, ścigać, chcę się kolarstwem bawić i spełniać marzenia. Nie mniej sam w tym roku podjąłem współpracę z trenerem (którego zresztą serdecznie polecam – znajdziecie go tutaj), aby w tym spełnianiu marzeń dorównać kolegom z którymi jeżdżę, albo przynajmniej za bardzo nie odstawać. W tym „amatorskim” gronie znajomych już bardzo daleko jest od stwierdzenia, że u nas jest „jazda z nóżki na nóżkę”. A skoro już podjąłem taką współpracę to moja głowa krzyczy, że należałoby ją wykorzystać. No bo tak pracować, żeby tylko pracować? Przecież to bez sensu… I tak oto głowa napędza ten pociąg celów i wyzwań o których pisałem. Wpadłem w sidła tej ambitnej pasji. Obecnie jestem w trakcie planowania gdzie i co odwiedzić, przejechać, aby mieć z tego satysfakcję i zaspokoić pewne oczekiwania. Planów i pomysłów jest dużo. Co z tego wyjdzie? To zależy od dostępnego czasu i finansów. Kolarstwo dawno przestało być tanią zabawą 🙂

L'Eroica

Jednakże na przekór temu wszystkiemu o czym pisałem zdarzają się imprezy, w których sprzęt i wytrenowanie się nie liczy. Gdzie dobra zabawa, przepiękne trasy i ta kolarska więź jest na pierwszym miejscu. Cała reszta jest tylko dodatkiem do tego dania głównego. Nie ma znaczenia czy masz 20 czy 90 lat, czy przyjedziesz pierwszy czy ostatni. Piękno sprzętu który mijasz w tym tłumie zapaleńców podziwiasz i chłoniesz całym sobą. Ale nie dlatego, że jest to najszybszy, najlżejszy rower w tym towarzystwie. Wspaniałość tych maszyn polega na ich maestrii wykonania, duszy którą posiadają i widocznej, ciężkiej pracy, jaką ktoś włożył aby wyglądał jak wygląda.
No ale o czym ja mówię?

Tosksnia

Czym jest L’Eroica:

L’Eroica – wyścig, a w zasadzie święto, które przenosi nas kilkadziesiąt lat wstecz do kolarskiego świata. Tutaj im starsze tym lepsze. Im więcej duszy a mniej technologii tym lepiej. Im więcej integracji pomiędzy Panem Kolarzem a jego przepiękną maszyną, tym wspanialej. Z tą technologią zresztą to tak nie do końca jest, że stara, że zła. Wiele z tych rowerów jest starszych ode mnie, a sprawują się i wyglądają zdecydowanie lepiej niż ja. Stare Bianchi, Colnago i inne gwiazdy, które wydawało by się patrząc na żywotność obecnych technologii (liczoną czasami w miesiącach, a nie latach) nie mają prawa ruszyć z miejsca startują na toskańskie szutry i dają radę z lekkością, której niejeden nowoczesny rower może pozazdrościć. A trasy w Toskanii? No cóż, widokowy majstersztyk, niebo dla kolarzy. Ale więcej tam szutrów niż asfaltów, przynajmniej na trasie L’Eroica. Płasko tam jest… wcale? Kilka podjazdów 20% lub więcej po szutrze – fajna zabawa. Długość trasy ponad 100 km, a dla największych Herosów przygotowane bagatela ponad 200 kilometrów. Po tym wszystkim te przeniesione z innej epoki wehikuły, które wydawałoby się nie mają prawa przetrwać, wjeżdżają na metę i niemal krzyczą: pfff, dawać mi kolejną trasę. Odkurzyć, przesmarować, pogłaskać za dobrą robotę i jedziemy znowu. Oczywiście, to nie jest tak, że te rowery jadą same, żeby mogły takie rzeczy wyprawiać potrzebują współpracy ze swoimi właścicielami. A to nie byle jacy przypadkowi ludzie. Pasjonaci pełną gębą. Kolarze, którzy kochają, to co robią i aż bije z nich ta radość, że jestem tu i teraz ze swoim rowerem i przeżywamy kolejną wspaniałą przygodę. Dla nich nie liczy się start, przejazd, meta. Dla nich liczą się emocje, widoki, doskonała zabawa, bycie ze swoimi „kumplami od roweru”. Ten mariaż sprzętu sprzed dziesięcioleci i właścicieli, którzy duszą tam zostali jest niesamowity i niepowtarzalny.

Chianti

Sama impreza:

L’Eroica w Gaiole in Chianti. Królestwie pięknych widoków, winnic i Chianti. Tam narodziła się cała idea tej imprezy, która obecnie odbywa się w kilku krajach i na kilku kontynentach. Stworzył ją Giancarlo Brocci w 1997 r., a pomysł był prosty: technologia sprzed 1987 r. (lub wierne repliki takich rowerów), ubiór również z epoki więc lycra i SPD odpadają. Impreza ma na celu powrót do korzeni kolarstwa, świetną zabawę i stworzenie przez te kilka dni kolarskiego święta. Wynik i czas przejazdu nie ma tu najmniejszego znaczenia, liczy się sam fakt bycia częścią tego wydarzenia. Impreza ma też na celu pokazanie, jak pięknym i fantastycznym regionem jest Toskania. Ze swoją architekturą, kulturą, kuchnią i wspaniałymi winnicami z ich cudownymi winami. To wszystko powoduje, że Gaiole in Chianti, gdzie normalnie żyje ok. 2300 mieszkańców za sprawą kilku tysięcy zjeżdżających się z całego świata pasjonatów staje się na kilka dni centrum kolarskiego wszechświata. W tym roku według oficjalnych danych wystartowało 8328 z 9000 zapisanych uczestników. Plus osoby towarzyszące… Szacuję że grubo ponad 10 tysięcy osób. Wyobraźcie sobie to morze ludzi w miasteczku, które normalnie mieści garstkę tego tłumu. Wszyscy w strojach sprzed kilkudziesięciu lat, wszędzie pełno rowerów z epoki, każdy sklepik czy restauracja zapraszająca z uśmiechem do swoich wnętrz. Na każdym rogu stoiska lokalnych winnic, lady z lokalnymi przekąskami, garkuchnie z toskańskim, wspaniałym jedzeniem. Do tego pchli targ, jakbyś czasem chciał upiększyć swój bolid w biżuterię z tamtych lat. Jeżeli stwierdzisz, że twój strój wymaga dopasowania do całej tej ekipy którą mijasz – proszę bardzo. Koszulki, sweterki, spodenki wełniane. Wszystko. Coś po prostu fantastycznego. A to co działo się wieczorami na ulicach tego miasta… Nie da się opisać prostymi słowami. Jedna wielka, nieustająca zabawa. Dla mnie to było niesamowite przeżycie. Na te kilka dni przeniosłem się w czasie, a wszelkie problemy codzienności w magiczny sposób wyparowały.

Pchli targ

Trasa:

Na linię startu wraz z chłopakami z E-Kolarski Polonia Team stawiliśmy się ok. 7 rano. Biorąc pod uwagę bajecznie urokliwy wieczór dzień wcześniej… no cóż, było to pierwsze z wyzwań. Start to nie była taka prosta sprawa. Kontrola techniczna roweru czy nie jest za młody, czy nie jest za… sprawny? Koniec? Nie. Potem była kontrola ubioru. Czy niezbyt nowocześnie, czy niezbyt wygodnie. Po zakończeniu formalności start. A raczej powolny odpływ tej rzeki kolorowego, roześmianego peletonu. Do tego tłumy wzdłuż trasy wiwatujące i zachęcające do jazdy. Ta atmosfera powodowała, że podczas jazdy trudno było zgubić uśmiech z twarzy choćby na minutę. Zresztą jazda ta nie potrwała zbyt długo. Pierwszy podjazd, pierwszy szczyt, pierwsza winnica i stop. DJ nie pozwolił tak po prostu przejechać, a wspaniały zapach lokalnego jadła zmuszał cię do odbicia na parking. Tam już czekało na ciebie prawdziwe włoskie espresso i/lub kubeczek (a jakże by inaczej) Chianti. Wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że jak tak to będzie dalej wyglądało, to z dojazdem do mety może być problem 🙂 Generalnie całość trasy ciężko opisywać, bo w zasadzie była ona dość powtarzalna: szutry wijące się przez pola, widoki winnic przewijające się w oddali, stromy podjazd nagradzany później pięknym, długim zjazdem. Od czasu do czasu przejeżdżaliśmy przez malownicze mniejsze lub większe miasteczka, gdzie witały nas tłumy mieszkańców. Po drodze pomiędzy jednym a drugim miasteczkiem zahaczaliśmy o winnice goszczące nas przekąskami i pojące – a jakże – wybornym Chianti. Cała ta piękna podróż w towarzystwie ciągnącego się po horyzont barwnego korowodu pań i panów kolarzy wszelkiej narodowości i gamy języków. Tylu „ciao”, „boun giorno”, „hello” czy nawet „konnichiwa” to ja przez całe życie nie wypowiedziałem, co tego dnia. A z postoju na postój, z winnicy na winnice było coraz weselej. Myślę, że nie każdy z uczestników dotarł do mety o własnych siłach 🙂 A na pewno może tego nie pamiętać 🙂 Małym wyjątkiem od od tego rutynowego widoku była Siena. Miasto zniewalające, przepełnione kulturą i wypływającą z każdego zakątka historią. Majestatyczne, a zarazem przytulne. Prawdziwa perła Toskanii i Włoch.  Widok setek kolarzy ze swoimi rumakami na Piazza del Campo zapierał dech w piersiach. Oczywiście będąc w Sienie i nie spełnić jednego ze swoich kolarskich marzeń było by zbrodnią. Kto interesuje się kolarstwem i oglądał Strade Bianche, ten wie – Via Santa Caterina. 500 metrów piekła, na których rozgrywały się pojedynki największych mistrzów kolarstwa. Dla wielu 500 metrów chwały, dla innych 500 metrów związanych z porażką. Dla wszystkich przeżycie zapadające na zawsze w pamięci. Długo Przemka nie musiałem namawiać i pojechaliśmy zmierzyć się z tym kawałkiem ulicy. Wnioski: tak, wszystko co o tym piszą to prawda. Tak, boli niemiłosiernie. Tak, brutalnie upokarza i pokazuje miejsce w szeregu. Tutaj rozumiesz dlaczego to Pogacar i Van der Poel są tytanami kolarstwa wjeżdżając ostatnie 200 m o nachyleniu średnim 15% z prędkością ponad 25 km/h, gdzie ty wjeżdżasz (a raczej wtaczasz się) z prędkością… 5 km/h. To robi wrażenie i uczy pokory. Ale przede wszystkim daje na górze niesamowitą satysfakcję. Byłem, wjechałem, przeżyłem. Jestem jak oni, tylko wolniejszy 🙂

TdF

 

Podsumowanie:

Cała trasa L’Eroica Gaiole in Chianti, w naszym przypadku 105 km, była piękną historią i zwieńczeniem fantastycznej przygody w Toskanii. Okraszona wjazdem na metę w korytarzu wiwatujących ludzi niczym na największych wyścigach. W gronie wspaniałych przyjaciół, z którymi pojechałem, w otoczeniu tysięcy pasjonatów, z którymi się tam bawiłem i z którymi wspólnie chłonęliśmy tą kolarską kulturę.
Bo w czasach technologii, wyścigu zbrojeń i rzucaniu sobie wyzwań każdego dnia, taka podróż w czasie w inną rzeczywistość daje niesamowitego kopa i przypomina, o co na końcu w tym naszym kolarstwie chodzi. Jasne, że teraźniejszość daje wiele frajdy. Rozwiązania, które mamy, aby sprostać albo raczej rzucić wyzwanie naszym założonym celom to wspaniała możliwość. Osiąganie granic, których jeszcze nie tak dawno nawet nie wyobrażaliśmy sobie, że przekroczymy, jest spektakularne i do końca życia nikt nam tego nie odbierze. Ale od czasu do czasu warto sobie przypomnieć, że czasami wystarczy być i się cieszyć, a nie walczyć. I tego sobie życzę na przyszłość.
Czy jeszcze tam wrócę? Chciałbym bardzo. Czy się uda? No to zobaczymy. Niestety nie wszystko od nas zależy. Planów jest dużo, czas na to jest ograniczony, a portfel – no cóż, ma swoje dno. Nie mniej bardzo będę się starał. Z tą wspaniałą ekipą, w to wspaniałe miejsce, do tej cudownej kolarskiej społeczności.

 

A tak nas podsumowało AI. Skąd wiedziało… 😀
 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *