Je t’aime, France! Je t’aime, Alpes!
Lata lecą i przychodzi taki moment, kiedy trzeba trochę bardziej i lepiej rozdzielać czas pomiędzy rodzinę, zainteresowania i pracę. Okres, kiedy mogłem wszystko układać wokół planów rowerowych bezpowrotnie minął i z kalendarzem w ręku – oraz sporym wyprzedzeniem – muszę myśleć jak będą u mnie wyglądały kolejne miesiące. Dlatego dobór pomysłów rowerowych musiałem przewartościować – zamiast ilości postawić na jakość. To nie jest tak, że to coś złego. Takie podejście powoduje, że może tych wypadów i wyjazdów będzie mniej, ale zdecydowanie będą ciekawsze i bardziej zapadną w pamięci. Wyciśnie się z nich więcej emocji.
W tym roku tutaj w Polsce skupiłem się na imprezach Tatra Cycling Events: Rajd Doliną Dunajca, Gravel Karp Adventure, oraz Żar Challenge. Pierwsza była powrotem w miejsca, które uwielbiam i chciałem tam po prostu być. Druga to próba wciągnięcia mnie w świat grawelowy. Coraz bardziej zaczynam zastanawiać się nad przeniesieniem swojej jazdy w bezpieczniejszy, offroad’owy świat. Trzecia to była chęć sprawdzenia się z innymi oraz z samym sobą. No i z górą której szczerze nie cierpię, a na którą ciągle wracam. Ot takie dziwne zainteresowania.
Jednakże głównym celem na ten rok było miejsce, które w zasadzie urodziło się w mej głowie zaraz po przyjeździe z Bormio – Alpy Francuskie. Miała to być kontynuacja tego, co już wcześniej sobie założyłem, czyli zobaczenie ciekawych, niezwykłych i ikonicznych miejsc na kolarskiej mapie świata. Była Szwecja, były Włochy, będzie Francja. Po nakreśleniu wstępnego planu i założeniu jakie to miało by być miejsce, nadszedł czas na realizację pomysłu. W tym roku dużo prościej, bo i doświadczenie z poprzedniego roku już było. Nie ma się co tu rozpisywać, ot wynajem noclegu, busa, winiety, sprawdzona ekipa i zaplanowanie tras. A te były zacne.
Mieliśmy przewidziane sześć dni jeżdżenia, nauczony doświadczeniem zaplanowałem 8-9 opcji. Nigdy nie przewidzisz pogody, żywiołów czy zwykłego pecha. A że region obfituje w kultowe miejsca, było co zaznaczać. Co więcej, aby jeździć wszystko co serce podpowiada, wyjazd musiałby trwać przynajmniej ze dwa razy dłużej. Skupiłem się więc na ikonach regionu znanych z Tour de France czy Criterium du Dauphine.
-
Col du Telegraphe
-
Col du Galibier
-
Col de la Croix de Fer
-
Col du Glandon
-
Col de la Madeleine
-
Alpe d’Huez
-
Col de Beaune
-
Col de Beau-Plane
-
Valmeinier 1800
-
Col de l’Iseran
-
Col du Mont Cenis
-
Mont Ventoux
Ambitnie, ale skoro ma być teraz mniej jeżdżenia w skali roku, a więcej wyzwań i jakości, nie ma co iść na łatwiznę. Zresztą jak mam umrzeć na rowerze, to przynajmniej w wyjątkowym miejscu i na swoich warunkach 🙂
Czas od planowania do wyjazdu minął nadspodziewanie szybko. Niestety, obfitował on w wiele „wydarzeń” i zawirowań w sferze prywatnej, dlatego na tydzień przed wyjazdem miałem sporo wątpliwości, czy w ogóle ten trip ma sens. No bo bądźmy szczerzy, nie mówimy tutaj o lokalnych pagórkach, a o kilkunastokilometrowych podjazdach z niezbyt sprzyjającymi lekkiej jeździe nachyleniami. Fajnie się je oglądało na kanapie przed TV, ale w prawdziwym życiu to nie będzie takie hop siupi przejechane. Wygrało jednak serce nad rozumem. I w sumie dobrze, bo kurcze marzenia trzeba spełniać a nie je mieć.
Nadciągamy góry!
Podróż do Francji? Cholernie długa, ale w zasadzie łatwa. Wpadasz w Katowicach na autostradę i tak na prawdę zjeżdżasz z niej praktycznie na miejscu. Poza tym jak jest czterech kierowców, to taki przejazd można naprawdę spokojnie i płynnie wykonać. Na miejscu – fantastycznie. Nie trzeba było wjeżdżać rowerem na przełęcze, by poczuć majestat tych gór i potęgę, z jaką przyjdzie nam się zmierzyć. Pogoda też okazała się naszym przyjacielem, bo cały wyjazd była po prostu perfekcyjna. Nie bez znaczenia był też fakt, że ta okolica rowerem szosowym żyje i cała infrastruktura, drogi, podjazdy, są doskonale przygotowane do uprawiania tego sportu. Na sam wyjazd byliśmy też świetnie przygotowani od strony technicznej – żadna awaria nie mogła nas zaskoczyć. Regeneracyjnie też było bardzo dobrze – od nogawek, po masażery czy żele rozluźniające włącznie. Żywieniowo dzięki Science in Sport Polska podejrzewam, że mieliśmy zestawy godne lub nawet lepsze od niejednego teamu z World Toru. Wszystko, co tylko mogliśmy sobie zamarzyć. Bardzo za to przy tej okazji dziękujemy.
Piszę o tym wszystkim, bo musicie mieć świadomość, że to nie jest ot taka przejażdżka i nie jesteśmy dwa kilometry od domu. Dobre przygotowanie i solidne zabezpieczenie na wszelkie problemy czy wyzwania, jest niesamowicie ważne, jeżeli tym wypadem chcemy się cieszyć, a nie go przeżyć.
Jazda, jazda!!!
Przejdźmy jednak do meritum tego wszystkiego, czyli podjazdy i trasy z jakimi się mierzyliśmy.
Col du Telegraphe i Col du Galibier
Na początek wzięliśmy sobie na tapetę dwa jakże znane z tras TdF podjazdy – Telegraphe i Galibier. Nie bez znaczenia był fakt, że trasa była stosunkowo krótka, a początek podjazdu zaczynał się w zasadzie… za bramką naszego domu. Pogoda fantastyczna, niebo czyściutkie, temperatura może nieco zbyt wysoka (jak się okazało, w kolejne dni było tylko cieplej. Jednakże wystarczyło zrobić 1000 metrów górę i robiło się przyjemnie 😀 ). Same podjazdy? Tutaj mam problem i to dotyczy się on każdego następnego dnia. Bo fajne, bo trudne, bo kultowe. Ale po poprzednich latach w Bormio, gdzie tak na prawdę spełniłem swoje marzenia, poziom emocji i odczuć tutaj ciężko było podnieść do tego samego levelu jaki tam mi towarzyszył. Nie mniej nie oszukujmy się, są one tak samo fantastyczne i jazda po nich to czysta frajda. Telegraphe w swoim nachyleniu równy – tak jak lubię. Długi, przewidywalny, gdzie wbijasz swój rytm i po prostu jedziesz w górę. Widoki miażdżą, ale tego akurat można się było spodziewać. Na przełęczy w zasadzie masz znak, kilka miejsc na fotki i zjeżdżasz do miasteczka. Jest ono takim fajnym przerywnikiem tylko po to, aby zacząć kolejny podjazd. Galibier, no tu się już robi trudniej i ciekawiej. Po pierwsze masz już trochę w nogach, po drugie jest znacznie dłużej i wyżej. Jest on też bardziej zmienny, więc trzeba lepiej szacować siły i dostosowywać się do sytuacji. No i finisz – znacznie bardziej spektakularny niż Telegraphe. Trochę podobnie jak Stelvio: masz wypłaszczenie, które sugerowałoby koniec podjazdu a okazuje się, że jeszcze przed tobą kilometrowy finisz do szczytu, który ma na celu dowalić ci tak, abyś na długo ten podjazd zapamiętał. To miejsce zrobiło na mnie duże wrażenie, kiedyś chciałbym tą przełęcz przejechać jeszcze od drugiej strony… Zobaczymy. Miejsce zachęca do powrotu.
Col de la Croix de Fer, Col du Glandon i Col de la Madeleine. Game over, koniec ściemy. Zaczynamy poważniejsze jeżdżenie.
Nazwaliśmy ten etap pierwszym królewskim. Znacznie więcej kilometrów i znacznie więcej przewyższeń. Dodatkowo zdobywanych w zdecydowanie trudniejszy sposób. Z naszego miasteczka najpierw krótka, kilkunastokilometrowa rozgrzewka na dojeździe pod właściwą trasę. A potem próba charakteru: Croix de Fer, Glandon i na deser Magdalenka. 70 km podjazdów, 70 km zjazdów. 3500 metrów przewyższeń. Charakterystyka podjazdów w Alpach Francuskich jest taka, że nie da się zaplanować trasy, aby była ”w miarę lekka”. Albo lecisz w górę na 7 procent nachylenia lub więcej, albo w dół cały czas na spięciu, bo puszczenie hamulców na 3 sekundy od razu powoduje przyspieszenie do 60-70 km/h (a ci co mnie znają wiedzą, że ja zjeżdżać nie umiem 😀 ). Co do opisu podjazdów. Croix de Fer fajny, długi, kręty, często w cieniu. Trudny, ale przyjemny. Glandon z racji wytyczonej trasy w zasadzie przelecieliśmy rozpędem – tutaj znowu wniosek z poprzedniego akapitu, że trzeba będzie wrócić i popróbować te podjazdy z drugiej strony. Magdalenka świetna, jeden z fajniejszych podjazdów, jak nie najlepszy na tym wyjeździe. W sumie nie wiem dlaczego. Na wszystkich są podobne widoki, porównywalne nachylenia. Ale tutaj było coś ekstra, co mnie urzekło. Może ten finisz na szczycie z panoramą na Alpy, może widoki po drodze, może kilka ciekawych wiraży. Nie wiem, ale polecam. Jedno na pewno mogę powiedzieć: jeżeli na następny dzień masz coś, co jest dla ciebie ważne lub wyjątkowe do przejechania – pojedź lekko albo odpuść. Magdalenka zostaje w nogach…
Alpe d’Huez – rywal Mont Ventoux do tytułu Mount of the week. Przynajmniej na początku…
Alpe d’Huez wymagał od nas podjechania autem na start. Generalnie dojazd rowerem jest możliwy, ale dodajesz sobie dużo kilometrów i przewyższeń, co pewnie skutecznie zabije zabawę na Huez. Sam podjazd? Odczucia porównywalne jak na Stelvio (albo Salmopol w Polsce). Pięknie, must have tej okolicy, kultowe, dopieszczone organizacyjnie. Ale na szczycie (przynajmniej ja) miałem takie „no jestem, no fajnie, nie powaliło mnie”. Trochę ciężko mi się wjeżdżało, bo temperatura w tym dniu była istnie piekielna i jak wcześniej wspominałem – Magdalenka skutecznie pozostawiła „wspomnienia” w nogach. Ale sam podjazd nie jest wybitnie skomplikowany. Nie jest ani wyjątkowo długi, nie ma na nim też ostrych ścianek. Dodatkowo trzeba uważać, bo można (i kolegom się udało) pomylić trasę w połowie. Trzeba go zaliczyć będąc w okolicy, robi wrażenie głównie otoczką na trasie i swoją historią, ale okolica proponuje znacznie ciekawsze zakątki.
Col de Beaune, Col de Beau-Plane i Valmeinier 1800. Rozjazd po trzech poprzednich dniach.
Dzień, który był zaplanowany jako rozjazd i mały reset po dniach poprzednich. Okazał się jednak wyjątkowo interesujący. Ledwie 70 km i tylko 1800 metrów w górę na tle poprzednich i przyszłych tras było jak wypad na kawkę. Okazało się jednak na koniec dnia, że traska stała się solidną jazdą w naprawdę fajnych okolicznościach przyrody. W sumie należało się tego spodziewać, bo wszystkie trzy przełęcze z tego dnia należały do tras słynnego Criterium du Dauphine z finiszem na Valmeinier 1800. W mojej opinii ten właśnie dzień pokazał, że i owszem są miejsca, które TRZEBA odwiedzić (jak Huez). Ale są też miejsca które WARTO odwiedzić, jak te dzisiejsze. I czasami te mniej znane dadzą ci znacznie więcej frajdy, niż te z pierwszych stron gazet czy transmisji telewizyjnych. Podjazdy stosunkowo krótkie, ale o dziwo nogi po Huez odpoczęły i poszły one dość mocno i szybko. Miałem na nich sporo frajdy i psychicznie dały dużo luzu oraz odpoczynku na następne dni. Valmeinier przez lokalsów nazywany „nieciekawym” okazał się dość przyjemnym. Jasne, że nie daje tej tyle do chwały co Huez, Madelein czy Galibier, ale jest to dobry, solidny podjazd z ciekawymi widokami.
Col de l’Iseran i Col du Mont Cenis. Etap Królewski vol. 2
Po dniu rozjazdowym nadszedł dzień kolejnej, solidnej pracy w górach. Dojazd do Modane autem, aby nie trzeba było marnować niepotrzebnie sił na średnio ciekawy odcinek, a potem start na Iseran. W zasadzie podjazd zaczął się od razu i trwał do 58 kilometra (z małym, 3 kilometrowym spadkiem po drodze). Trasa cały czas się wznosiła ze średnim nachyleniem 3-4 procent co skutecznie męczyło nogi, aby na ostatnie 18 kilometrów wbić na średnio 8 procent i twardo trzymać (raczej poniżej tych 8 nie schodziło. Nie wiem jak Garmin to wylicza 😀 ). Bardzo fajny podjazd, zdecydowanie do zaliczenia dla każdego, kto jest w okolicy. Cała trudność w nim wynika z długości podjazdu. Całe 60 km pracy w nieco księżycowym krajobrazie. Sporo skał, sporo otwartych przestrzeni, długie proste zwłaszcza na początku. Sam Iseran podobny do Magdalenki, mocno biją się o palmę pierwszeństwa na tym wyjeździe. Na powrocie postanowiliśmy sprawić frajdę Krzysiowi i spełnić jego marzenie – Mont Cenis. Podjazd technicznie niezbyt skomplikowany, ale jak się okazało nie o to tu chodziło. Był to zdecydowanie najpiękniejszy podjazd tego wyjazdu. Między drzewkami, mijając piękne zabudowy z finiszem który zapierał dech w piersiach. Fantastyczny widok na przepiękne jezioro i połacie zieleni znane ze szwajcarskich widokówek. Pomimo, że po Iseranie to było już trochę „serio musimy”, nie żałuję ani jednego metra podjazdu, czy kropli przelanego potu. Mont Cenis w kategorii piękności zdecydowanie wygrało.
Grande Finale – Mont Ventoux. Góra wiatrów pokazała, czemu jest Królową Okolicy.
Ostatni dzień jazdy po transferze na nowy nocleg i dniu odpoczynku był dla mnie niewiadomą. Z jednej strony chciałem zmierzyć się z tą górą, z drugiej chciałem się nią delektować. Teoretycznie nogi były przygotowane na każdą ewentualność, aczkolwiek w tak wysokich górach przekonałem się, że chcieć a móc to dwie różne rzeczy. Dojazd z naszej miejscówki na początek podjazdu już był ciekawym doświadczeniem. Tereny zupełnie inne niż w poprzedniej lokalizacji, mimo że było to zaledwie 200 km dalej. Więcej płaskich odcinków, więcej otwartych przestrzeni, mniej długich podjazdów, więcej szybkich hopek. W zasadzie nad okolicą panuje Mont Ventoux, a tak to płaskość, wszędzie płaskość. Podjazd na Ventoux to już zupełnie inna bajka. Tutaj już trzeba mieć kawał nogi. Dodatkowo charakterystyka tego podjazdu jest taka, że na początku dostajesz w kość, a nachylenia na długi czas przekraczają 11-12 procent. Tutaj już trzeba coś mieć w mocy, aby to solidnie przejechać, a w zasadzie przetrwać pierwsze 6-7 km. Potem już jest znacznie łatwiej, bo tak właśnie należy nazwać nachylenia 7–8 procent po takim początku. W zasadzie jedziesz jak po płaskim 😀 Widokowo? Podjazd taki, jaki go znamy z TV. Na początku las, potem księżycowy klimat z migocącą w oddali na szczycie charakterystyczną wierzą. Ja z racji przełożeń (a może mojej słabości) zdecydowałem po pierwszych kilometrach, że ten podjazd traktuję jako „ciesz me oko”, a nie „walcz z metrami”. Pięknie, naturalnie, urzekająco. To kilka z określeń, które przychodzą mi do głowy. Ostatnie 500 metrów postanowiłem pobawić się jednak w Marcina z dawnych lat i na finisz wpadłem niczym Tadeusz walczący z Januszem na etapie TdF 😀 Taka mała ściema i nagroda dla ego po całym tygodniu. Ta góra słusznie została przez nas wybrana jako zwieńczenie całego wyjazdu. W całości na to zasłużyła i zostanie na bardzo długo w mojej pamięci. Tak jak Stelvio, w wyjątkowym zakamarku moich wspomnień. Zjazd i powrót do bazy okazał się równie fantastyczny, jak podjazd. Trochę na około, nieśpiesznie, z mnóstwem śmiechu i zabawy, zahaczając przy okazji w kilka ciekawych miejsc. Był też czasem na pierwsze podsumowania i opinię z całego wyjazdu. A ten zgodnie określiliśmy jako genialny. Piękne trasy, fantastyczne wyzwania, doskonała organizacja i najlepsza na świecie ekipa. Przepis na udany wyjazd.
Podsumowanie
Podsumowując ten przydługi wpis nawiąże do tego, co już wcześniej mówiłem niejednokrotnie. Miej marzenia i spełniaj marzenia. Takie wyjazdy jak ten powodują, że ta nasza pasja nabiera innego wymiaru. Uważam również, że obrany przeze mnie sposób na „kolarstwo” – jakość nie ilość – zdecydowanie zakorzeni się u mnie na stałe.
Jeżeli zapytacie mnie co lepsze – Alpy Włoskie czy Alpy Francuskie – nie odpowiem w sposób zdecydowany. Oba te światy mają swój urok, ale każdy jest inny. Każdy znajdzie w nich coś dla siebie. Niby to Alpy i to Alpy, ale jednak jak dla mnie zupełnie różne. Może nowa miejscówka pogodzi te dwa kierunki, lub nawet je pobije… Ale o tym na razie ciiiiichutko 🙂